Półtora roku czekałem na kolejny surf trip. Czy dzięki temu wyjazdowi nauczyłem się lepiej surfować? Nie. Nauczyłem się jednak czegoś znacznie ważniejszego.
Tak się złożyło, że w 2018 mój plan na 4 surf tripy w roku legł w gruzach. Mało tego, nie dałem rady wyrwać się choćby na jeden. Nie wchodząc w szczegóły, tak czasami jest – trzeba dokonywać wyborów i ustalać priorytety. Surfing chwilowo spadł z pierwszego miejsca. Boli, ale bywa. Pogodziłem się z tym i zaakceptowałem, że nieco dłużej zajmie mi dotarcie do celu.
Mimo trudności nie chcę odpuszczać, więc gdy tylko pojawiła się okazja, by zaliczyć krótki wiosenny wypad nad ocean, przekonałem Edytę, że w budżecie jaki mamy idealnym kierunkiem będzie Portugalia, a dokładnie wybrzeże w okolicach Lizbony. Tak też się stało. Polecieliśmy 28 marca.
Chciałbym w tym tekście podzielić się swoimi refleksjami, które ten wyjazd wywołał. Zarówno jeśli chodzi o moje podejście do samego sportu po prawie półtorarocznej przerwie, jak i miejsca, które wybraliśmy.
1. Surfing jako projekt długodystansowy
Wydaje się oczywiste i naturalne, by w taki sposób myśleć o tym sporcie, szczególnie, gdy miejsce zamieszkania nie sprzyja codziennemu surfowaniu. Jednak dopiero podczas tego wyjazdu uświadomiłem sobie, że ja założyłem coś przeciwnego. Liczyłem, że surfując kilka razy w roku, w miarę sprawnie i szybko (4-5 lat), wskoczę na zadowalający poziom.
Gdy po kilkunastu miesiącach przerwy wszedłem z deską do wody i okazało się, że nie idzie mi tak dobrze jak sobie wymyśliłem, powstała ogromna frustracja, złość na siebie i wszystko dookoła. Zamiast cieszyć się z obcowania z oceanem byłem zły, że mi nie idzie. W głowie miałem „muszę cisnąć bo nie wiadomo kiedy znów będę mógł przyjechać”. Bez sensu!
Po tym wyjeździe odpuściłem i w końcu pogodziłem się z rzeczywistością, w której ja na shortboardzie pewnie śmigający w tunelu z fali to perspektywa bardzo odległa albo wręcz nieosiągalna. Nie wiem kiedy znów wejdę do wody z deską. Nie wiem czy uda mi sie złapać jakąś falę. Wiem tylko, że nie pozwolę by jakaś nierealna fantazja zepsuła mi moment, kiedy do tego dojdzie.
2. Zimna woda to nie moja bajka
Na przełomie marca i kwietnia temperatura wody na lokalnych spotach (Carcavelos i Guincho) wynosi 14-15 stopni C. Pływałem już w warunkach 16-17 stopni i teraz wiem, że to jest moja granica, poniżej której pływanie przestaje być dla mnie przyjemne. Po prostu. Oczywiście, grubsza pianka (minimum 4/3) i 5-milimetrowe buty pomagają znieść taką temperaturę, natomiast odkryłem, że w takich warunkach surfing przestaje być dla mnie zajawką i zamienia się w męczarnię.
Woda o temperaturze +20 stopni Celsjusza to jest teraz mój cel minimum. Indonezja, Wyspy Kanaryjskie, ewentualnie Maroko wczesną jesienią – to potencjalne kierunki na kolejny surf trip.
3. Instruktor? Tak, ale bez przesady
Jak zawsze przed surf tripem zrobiłem research szkół surfingu, których w okolicy Lizbony jest mnóstwo. Po wnikliwej analizie wybrałem jedną, z którą planowałem przez cały tydzień szlifować technikę. Nawiązałem kontakt z właścicielem, zarezerwowałem pierwszą lekcję. Jak się później okazało pierwszą i ostatnią. Po 2-godzinnej lekcji, chyba jednej z najgorszych jaką miałem, stwierdziłem że w przyszłości albo w ogóle nie będę brał lekcji albo już na miejscu znajdę miejscowego trenera lub lokalnego surfera, który za uzgodnioną opłatą zdradzi mi tajniki spotu i skoryguje błędy w trakcie sesji.
Większość szkół, także tych z Lizbony, i tak operuje na najpopularniejszych spotach w okolicy – Carcavelos i Guincho. Jak się później okazało, na plaży Carcavelos, która moim zdaniem jest najbardziej przyjazna dla początkujących i średniozaawansowanych surferów, bez problemu można było wypożyczyć w dobrej cenie sprzęt albo zapisać się na lekcje. Przekonałem się, że czasami warto odpuścić i nie planować absolutnie wszystkiego. Cenna lekcja.
4. Można mieć udane wakacje bez surfingu
Przez tą całą frustrację wywołaną brakiem założonych postępów, nieudaną lekcją i trudnymi warunkami termicznymi, w ogóle odechciało mi się wchodzić do wody. Ocean też odpuścił pompowanie swellu, przez co fale z dnia na dzień słabły. Okazało się, że to najlepsze co mogło się wydarzyć. Dzięki temu mogłem znów poczuć co znaczy cieszyć się z wakacji, podczas których nic nie muszę. Kolejne dziwne stwierdzenie, bo przecież wakacje od tego są – żeby do niczego się nie zmuszać. Niestety odkąd zafiksowałem się na surfingu zapomniałem o tym totalnie.
Dopiero będąc w Cascais, gdzie mieliśmy naszą bazę wypadową, wróciłem do wakacyjnej równowagi. Zamieniłem surfingową frustrację na poranny jogging wzdłuż wybrzeża, całodniowe spacery po okolicy (polecam spacer promenadą z Cascais do Carcavelos), jednodniowe wypady do Lizbony czy Sintry i kulinarne eskapady, którym zawsze dzielnie przewodzi Edyta. Nagle okazało się, że nie potrzeba surfingu żeby mieć udane wakacje.
5. Cascais zamiast Lizbony
Wybór Cascais, które jest oddalone od Lizbony o 40 minut jazdy miejskim pociągiem to był strzał w dziesiątkę. Nazwaliśmy je portugalskim Sopotem. Jest idealną bazą wypadową dla tych, którzy szukają bliskości oceanu (bez względu na to czy surfują czy nie), względnego spokoju z dala od zgiełku metropolii, ale z łatwym i szybkim dostępem do niej, gdy obudzi się potrzeba obcowania z atrakcjami wielkiego miasta.
Cascais nie jest ani za duże, ani za małe – jest w sam raz. Ma kilka świetnych restauracji, z których mogę polecić wegańską House of Wonders (rewelacyjny taras na dachu z widokiem na marinę) i Taberna Clandestina. Do tego przyjemna promenada wzdłuż wybrzeża i miejski targ, czyli Mercado da Vila ze świeżymi rybami, owocami morza, warzywami i owocami. Cascais jest super!
Leave A Comment